poniedziałek, 26 stycznia 2015

1.

Na potrzeby opowiadania, Johann urodził się w grudniu 1994, a nie w lipcu 1995 (jeśli ufać moim matematycznym przeliczeniom; jak coś się nie zgadza, to dać znać!)


Stand there like a ghost
Shaking from the rain, rain
She'll open up the door
And say, are you insane?
Say it's been a long six months
And you were too afraid to tell her what you want

Trondheim, czerwiec 2013.
Johann nerwowo biegał po swoim mieszkaniu. Pola do popisu za bardzo nie miał – pomieszczenie wcale nie było duże, a jak tylko znalazł się wolny kąt, już dawno został zagracony starymi kombinezonami i butami, których nie miał serca wyrzucić. Uniósł prawego kciuka do ust i zaczął go przygryzać. Przysiadł na chwilę na sofie, która była usytuowana przy ścianie, a naprzeciwko wisiał pokaźnych kształtów telewizor. Zawahał się, zawieszając rękę na pilocie, jednak nie zdążył go dotknąć.
Nagle z nieba zaczął lać deszcz. Chłopak przejechał dłonią po włosach, pozostawiając je w jeszcze większym nieładzie.
- Nie no, nawet Bóg daje mi znak, żebym tego nie robił… - mruknął do siebie, wstając i podchodząc do okna. Ludzie starali się chronić gdzie tylko mogli, aby zmoknąć jak najmniej. Trzeba przyznać, takiej pogody nikt się nie spodziewał, a pogodynka radośnie zapowiadała słońce i wysokie temperatury przez cały dzień.
Jego wzrok ponownie utknął na bukiecie czerwonych róż, które spoczywały w wazonie pełnym wody na kuchennym stoliku. Zaraz obok szklanego naczynia znajdowała się ramka, a w niej zdjęcie z jego osiemnastych urodzin. Wziął je w rękę, odruchowo palcem przewodząc po każdej z twarz, zatrzymując się sekundę dłużej na dziewczynie, która zawróciła w jego głowie, przed którą bronił się rękami i nogami. A miał sobie już nigdy na to nie pozwolić…

Kolejny pub z kolei, Trondheim, 4 grudnia 2012.
Żaden z zebranych przy ogromnym stole chłopaków i mężczyzn nie miał pojęcia, która była godzina, a co dopiero którą kolejkę zamawiali. Jak na rodzinę przystało – hucznie świętowali osiemnaste urodziny jednego z ich najlepszych kumpli – Johanna.
Naoczny świadek wydarzenia mógłby pomyśleć, że są nienormalni. Cóż, nawet oni by się nie zdziwili, gdyby ktoś ich o to posądził.
Forfang spojrzał przed siebie, co jednak zajęło mu trochę czasu, gdyż musiał ustalić, które przed siebie jest tym prawdziwym.
- Kolejne drinki na mnie! – krzyknął Rune gdzieś spod stołem. Anders Jacobsen próbując wybadać, z której strony nadszedł głos blondyna zaczął kopać, aż natrafił się na coś twardego. Ha! Trafiony zatopiony, pomyślał, biorąc ostatniego łyka swojego niebieskiego napoju z różową parasolką. Dla niego słodki smak to klucz do sukcesu.
- Stary, przecież i tak płaci Johann – Bardal przewrócił oczami. Był jedynym, który się nie upił. Był lekko podchmielony, lecz to tyle. W końcu wziął na siebie odpowiedzialność, że wszyscy stawią się na lotnisku po 12, żeby wylecieć na zawody do Rosji. A właśnie, zawody! – Chłopaki, może już koniec? Jutro będziecie na strasznym kacu i Alex nas zabije, a raczej was – zaśmiał się do siebie.
Fannemel skwitował jego wypowiedź głośnym pijackim czknięciem. – Anders, wyluzuj, raz w życiu ma się osiemnaście lat! To, że Ty twojej imprezy nie wykorzystałeś to nie znaczy, że ten tutaj – wziął głowę Johanna pod rękę, starając się go przytulić – też ma zostać na starość taką sknerą jak Ty.
- Prawda! – krzyknął Forfang i uniósł rękę do góry, sygnalizując kelnerce, że chcą zamówić kolejną kolejkę.
Nie minęło trzydzieści sekund, jak przy ich stole ktoś się pojawił. A tym ktosiem okazał się być anioł we własnej postaci.
- Co mogę panom podać? – zapytała. Przed Johannem otworzyły się niebiosa, a małe ludki ze złotymi harfami zaczęły grać i śpiewać. Jej głos ociekał słodkością, lecz był również trochę uszczypliwy. Przewrócił głowę na bok i uważnie się jej przyjrzał. Jasne światło padało na jej bladą twarz, ukazując piękne, niebieskie oczy. Na jej powiekach widniały ledwie zauważalne brązowe kreski, tak samo jak na linii dolnych rzęs, które były delikatnie muśnięte czarną maskarą. Jej czerwone usta ułożyły się w zniecierpliwiony uśmiech. Poddenerwowana poprawiła kucyk, a końcówki włosów opadały na jej delikatne ramię.
- Przepraszam? – spojrzała wyczekująco na Forfanga. – Pan może przyszedł się zabawić, ale ja tutaj pracuję, a do moich obowiązków należy zbieranie zamówień, więc co podać?
Z zamyśleń wyrwało go mocne uderzenie w głowę. Jeszcze trochę i zabiję Phillipa, pomyślał i wstał. Niezręcznie stanął przed dziewczyną i posłał jej jeden ze swoich najlepszych uśmiechów.
- Ja bym chciał zdjęcie – pokazał wykonany z dłoni aparat, jakby brunetka nie miała pojęcia o co mu chodzi. – Wie pani, takie zdjęcie z panią. Takie byłoby fajne. Chłopacy pewnie też chcą.
- Ja… - zawahała się, zerkając przez ramię, czy jej koleżanka nie może jej zastąpić. Jak na złość, każdy z kelnerów był zajęty. Przejechała ręką po firmowej koszulce i ponownie na niego spojrzała. – Nie robię zdjęć z nieznajomymi.
- Jaki nieznajomy! Johann jestem – podał jej dłoń, czekając aż ją uściśnie.
Westchnęła jedynie głośno. Nie dając po sobie tego poznać, zadowolona wyciągnęła do niego rękę. – Celina.

Trondheim, czerwiec 2013.
Johann uśmiechnął się do siebie na samo wspomnienie tamtej nocy. Niestety to, co zdarzyło się następnego ranka nie było tak przyjemne. Bardal walący z uporem maniaka w jego drzwi, krzyczący że za dwie godziny samolot, Forfang niespakowany, zaspany i skacowany, jednak z jedną nieodebraną wiadomością. Od Celiny. Było to zwykłe pozdrowienie i pytanie, czy szczęśliwie dotarł do domu. Widocznie musiał nieźle się pobawić, a nic z tego nie pamiętał. Chłopacy również nie byli skorzy do przypomnienia mu.
I od tamtego momentu wszystko poszło szybko.
Spotkania, kiedy był w mieście i miał chwilę, żeby wyskoczyć na kawę i ciastko, jednak bez wspominania o tym trenerowi. Kilka minut więcej biegania były tego warte.
Wiedział, jak Celina wygląda, gdy jest zdenerwowana, szczęśliwa, nawet jeśli próbowała to maskować. Spędzał z nią na tyle dużo czasu, że zostali najlepszymi przyjaciółmi; wiedzieli o sobie wszystko i potrafili rozmawiać bez słów.
Gdyby ktoś powiedział to mu wcześniej, że odnajdzie siebie w przepięknej dziewczynie, która będzie gotowa go zawsze wysłuchać, nie uwierzyłby. Puknąłby się w czoło kilka razy i odszedł, wciąż śmiejąc się do siebie i rozmyślając, skąd ktoś mógłby wziąć tak debilny pomysł.
Kolejny raz w ciągu kilkunastu minut przejechał dłonią po zdjęciu. Wciągnął głośno powietrze i odłożył ramkę na swoje miejsce i ruszył w stronę balkonu. Otworzył szeroko drzwi i pozwolił otulić się zapachem deszczu.
Woda dalej nie przestawała kapać z nieba, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą coraz więcej zbierało jej się na ulicach, a samochody przejeżdżały szybko, rozpryskując ją na puste chodniki.
Obiecał sobie, że już nigdy tego nie zrobi. Już nigdy się nie zakocha. Jak na osiemnastolatka miał bogatą historię za sobą, jednak nikt o tym nie wiedział. Nie chciał współczucia ani litości. Właśnie wtedy postanowił, że kiedyś dostanie się do kadry narodowej w skokach narciarskich. Całą swoją złość, cały ból wkładał w skoki, a następny był zawsze lepszy od poprzedniego. W myślach zawsze jej dziękował za przedwczesne odejście, za to, że dzięki niej odnalazł się w sporcie, który pochłonął całe jego życie i nie miał czasu rozmyślać nad tym, dlaczego to akurat ona a nie on znalazła się w tym cholernym samolocie.
Gdy poczuł łzy piekące pod powiekami postanowił odejść od tego tematu w swojej głowie. Miał w końcu inny powód do zamartwiania się – co zrobić z różami?
Kompletnie stracił pomysł na to, co zrobić, a deszcz wcale nie pomagał mu w tym, aby zebrać się i wyjść z domu.
Po kilku minutach narady i walce w umyśle, wziął ciemną, lekką kurtkę z wieszaka i zarzucił na siebie, powoli wkładając ręce w rękawy. Na nogi założył czarne buty, odrzucając białe tenisówki, które byłyby złym wyborem ze względu na to, co się działo na dworze. W podskokach znalazł się w łazience, przeczesując delikatnie włosy, które po chwili i tak będą przemoczone i uśmiechnął się pokrzepiająco do siebie.
Ze stolika zgarnął telefon, klucze i kwiaty. Zamknął za sobą drzwi i pewnym krokiem wyszedł na deszcz.
Teraz albo nigdy.

***

Minęło góra piętnaście minut zanim znalazł się pod blokiem Celiny. Mieszkała na tyle blisko, że nie trzeba było jechać autobusem, jednak dało się zmęczyć, szczególnie, gdy szło się pod wiatr, który wszystko utrudniał.
Otrzepał głowę, by chociaż trochę pozbyć się nadmiaru wody.
Już wyciągał rękę, żeby zadzwonić na domofon, jednak powstrzymał się, gdy usłyszał kroki wewnątrz klatki schodowej. Odsunął się nieco, żeby niczym nie oberwać i obserwował, kto wychodzi. Jakież było jego zdziwienie, gdy powitała go rozpromieniona twarz kolegi z reprezentacji!
- Johann! Cześć! – posłał mu uśmiech i przytulił po męsku, starając się nie popsuć róż.
- Hej! Jesteś w Trondheim i nawet nie wpadniesz mnie odwiedzić? – zrobił obrażoną minę, mając nadzieję, że się nabierze.
- Wpadłem dosłownie na dzień, pożyczałem kiedyś coś koledze i postanowił, że teraz będzie odpowiedni czas żeby to oddać, więc oto jestem – zaśmiał się, po chwili patrząc z powagą na kwiaty trzymane w dłoni Johanna. – A to dla kogo?
- Dla Celiny. Postanowiłem, że wreszcie powinniśmy sobie wyjaśnić kilka spraw, więc oto jestem – odpowiedział, próbując powstrzymać śmiech, gdy zobaczył minę kolegi. – Też tutaj mieszka, to chyba nie przypadek, że na siebie wpadliśmy. Z resztą, dobrze mi zrobiło wyluzowanie się – poklepał chłopaka po ramieniu, pożegnał się szybko i wsunął przez otwarte drzwi.
Znał te schody na pamięć; wiedział, gdzie stanąć, żeby się nie wywrócić i na trzecie piętro mógłby dojść nawet z zamkniętymi oczami.
Zapukał trzy razy.
Drzwi otworzyły się, a w nich pojawiła się Celina. Jej włosy związane były w niedbałego koka na czubku głowy, z którego wydobywały się luźne pasma. Na jej ustach pojawił się leniwy uśmiech.
Widząc go przesunęła się w bok, dając mu prosty dostęp do swojego mieszkania.
Zostawił buty w holu i ruszył do kuchni, po drodze zabierając wazon, który napełnił wodą. Bez słowa podał jej róże i delikatnie pocałował w kącik ust. Zaskoczona odsunęła się. Nigdy tak się nie zachowywał w stosunku do niej – zawsze byli blisko, jednak nie na tyle, żeby całować się na powitanie i dawać sobie kwiaty. To nie było w jego stylu.
- Co się stało? Przyszedłeś tutaj w taki de… - nie pozwolił jej dokończyć.
- Straciłem już jedną z najważniejszych osób w moim życiu, ale Tobie nie pozwolę odejść i nie zmarnuję tej szansy, którą dostałem. Kocham Cię.

czwartek, 22 stycznia 2015

0.

Wzięło się, nie wiem skąd. Miejcie na uwadze to, iż wszystko jest wymyślone, prócz Igrzysk nic innego, co istnieje w opowiadaniu, nie miało miejsca.


Konkurs drużynowy, Soczi, 17.02.2014.
Nie możesz zawsze wygrywać. Uświadamiasz to sobie po każdym spóźnionym skoku, złym odbiciu z progu, nieudanym telemarku. Po nie dostaniu się do najlepszej trzydziestki, która wciąż będzie walczyć o poprawienie swojej sytuacji. Gdy jesteś na skoczni nie zastanawiasz się, dlaczego akurat tak się dzieje, prawda? Dopiero w domku, autokarze, hotelu, własnym mieszkaniu zdajesz sobie sprawę, że coś nie wyszło. I mimo, że na początku wydaje Ci się, że to tylko twoja wina – tak nie jest. A konkurs drużynowy rządzi się swoimi prawami. Walczy aż czterech skoczków. Nigdy nie wiesz, czy jeśli Ty byś skoczył najlepiej, to czy nikt inny by nie zawalił. A nawet jeśli? Zdarza się, ale ze swoim problemem nigdy nie zostaniesz sam. Do tego zawsze są trenerzy i osoby, których nie widać, a które pomagają więcej, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.
Masz rodzinę, która zawsze jest przy Tobie.
Podjeżdżasz do barierki i wyłapujesz ich wzrokiem; stoją ze zdenerwowanym wyrazem twarzy, przestraszeni, gdy obserwują liczby pojawiające się na tablicy. Zdecydowanie za mało metrów, a punkty dodane za wiatr i tak nic nie zmienią. Spoglądasz w prawo. Widzisz szczęśliwych Austriaków, którym ustąpiłeś trzeciego miejsca na podium. Czujesz się jak w filmie, gdy Ci podchodzą do Ciebie i gratulują. Ale czego? Czwartego miejsca?
A więc tak wygląda koniec?
Patrząc w lewo widzisz swoich kolegów z drużyny, którzy posyłają Ci smutne uśmiechy i kciuki w górę. Czwarte miejsce jest wciąż dobre. Jednak trzecie… Wzrok automatycznie Ci ucieka. Czujesz, jakby ktoś pozbawił Cię cennej rzeczy, gdy w rzeczywistości, to Ty to zrobiłeś. Nie liczy się słaby skok Bardala. Wszyscy pokładali nadzieję w Tobie. To Ty miałeś dumnie nosić na piersi chociażby brązowy medal Igrzysk Olimpijskich.
Oni niczym się nie przejmują. Tańczą razem z Niemcami i Polakami, ciesząc się z podium.
Johann nie wie, ile czasu spędza na ławce poza skocznią. Kask wciąż trzyma w dłoni. Na obiekcie staje się coraz ciszej i ciszej za sprawą wychodzących kibiców. Próbuje się schować przed spojrzeniami kolegów.
- Słabo trochę, co?
Słyszy znajomy głos i przechyla głowę na bok. Rune siada obok niego i przeciera oczy, które chcąc nie chcąc stały się trochę mokre. Mruczy w odpowiedzi krótkie „no” i ponownie powraca do swoich myśli. Nie ma siły obserwować, jak drużyny opuszczają domki, żartując ze sobą. W jego głowie pojawiają się ciągle pytania. Dlaczego? Jak?  Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby na nie teraz odpowiedzieć. Ani w następnych kilku godzinach.
- Nie obwiniaj się – blondyn nie ustępuje i kładzie dłoń na jego ramieniu, jednak to wcale nie pomaga. Wręcz przeciwnie. Johann czuje się coraz gorzej, gdyż ma wrażenie, że słowa Velty są wypomnieniem mu jego błędów. – Wiem, że łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale to mogło stać się każdemu.
- Nie – warczy, zrzucając jego rękę. Wstaje, nie zważając na resztę Norwegów, którzy zaczęli patrzeć na nich z zaciekawieniem. – Jak mam się nie obwiniać? Przeze mnie zajęliśmy czwarte miejsce.
W głębi serca wie, że to nie jest prawda. Że drużyna wygrywa, a co najważniejsze, przegrywa razem. Jednak tego wieczoru czuje inaczej.
- Forfi, wyluzuj… - wtrąca się nieśmiało Anders Bardal. – Zrozum… Wszystkim nam jest przykro, ale to naprawdę nie Twoja wina. Gdybyśmy wszyscy skoczyli równe skoki, inaczej by się to wszystko potoczyło. Jesteśmy drużyną. Przejdziemy przez to razem. A teraz wstawaj… Autokar już czeka. Porozmawiamy o tym rano, wszyscy razem.
Forfang nie wie, co powiedzieć, więc jedynie wydycha głośno powietrze i kiwa głową, wstając. Kask, który miał mu przynieść szczęście dalej trzyma w dłoni, mocno go ściskając.
Przegrali.
A on przegrał podwójnie. Zdaje sobie z tego sprawę, gdy przy pojeździe widzi stojącego Phillipa, który pomimo tego, że dzisiaj nie skakał, wciąż przyjechał wspierać swoich przyjaciół a obok niego Fannemela, który rozmawia przez telefon ustawiony na tryb głośnomówiący. Johann już z daleka może usłyszeć głos jego Celiny, która powtarza „jestem z Ciebie dumna”.